Mateusz Orban, Victor Morawiecki
  • Antoni TrzmielAutor:Antoni Trzmiel

Mateusz Orban, Victor Morawiecki

Dodano: 146
Mateusz Morawiecki
Mateusz Morawiecki Źródło: PAP / Wiktor Dąbkowski
Jarosław Kaczyński, gdy obiecywał przed laty "Budapeszt w Warszawie", był wyśmiewany. Co prawda ci, którzy to robili, są dziś autentycznie śmieszni w swoim "pączkowaniu przez dzielenie". Jednak teraz dość skutecznie wyśmiewają kolejny rubikon, jaki drużynie Kaczyńskiego udało się przekroczyć: skuteczności międzynarodowej, balansowania między własną agendą, a umiejętną grą z tymi, którzy jej reguły wyznaczają... i zmieniają w trakcie. Dotąd tę ważną umiejętność w naszym świecie posiadał de facto tylko Victor Orban. W tych dniach pokazał ją polski premier. Mateusz Orban, Victor Morawiecki. Warto zapamiętać te nazwiska. Bo ten tenisowy debel, z trenerem Kaczyńskim, może zmienić Europę, czyli... uratować ją przed nią samą.

Zdaje się, że już wyczuła to Wielka Brytania. Podczas piątkowego szczytu Procesu Berlińskiego, którego gospodarzem był Morawiecki (też niezła zbitka). Teresa May podarowała premierowi rakietki. Zauważyła, że jeszcze niedawno Mateusz Morawiecki w tenisowym pojedynku pokonał... amerykańskie media. Dyplomacja Albionu słynie z tego, że umie wyłapywać takie klimaty i podbijać piłeczki.

A w ten weekend jesteśmy mniej więcej w połowie przerwy pierwszego ważnego meczu o naszą przyszłość. Polski, ale może przede wszystkim – Unii Europejskiej. Dlatego trzeba podsumować pierwszy set, by wiedzieć, w co tu się właściwie gra. A gra była i jest arcyciekawa (spytacie Hurkacza).

Timmermans – to nie było nazwisko, to był program

Polski sprzeciw wobec Timmermansa to nie był protest przeciwko nazwisku, wyraz – jak to się przedstawia w wiadomych mediach – "osobistej zemsty" za to, co już było. Nie. Polska sprzeciwiła się jego awansowi, nagrodzie. Więc ruch nie był skierowany ku przeszłości, ale ku przyszłości. Bo przede wszystkim był sprzeciwem wobec przyznania mu kolosalnie większej władzy. Jedynej, która się naprawdę liczy.

Bo choć w mediach non stop mówi się o "kilkudziesięciu najważniejszych stanowiskach" w Unii, o pakiecie czterech-pięciu tych już rzeczywiście ważnych (co za sprzeczność), to tak naprawdę liczy się tylko jedno – szefa Komisji. To ono daje realną władze: kto czym się zajmuje. To jak w wielkiej firmie z jednoosobowym zarządem – liczy się tylko prezes, bo to on wokół siebie i swojej wizji buduje zespół, wybiera kierowników. Wokół czego budowałby go Timmermans? To pytanie retoryczne. skoro jemu samemu "strategia stu Wietnamów" wobec całej Europy Środkowej przyniosła odbicie od sondażowego dna we własnej ojczyźnie i prawie europejską „top-job"?

Dość wskazać, że w poprzedniej kadencji pod awansem Timmermansa jako wiceprzewodniczącego widniał tylko jeden podpis: przewodniczącego Jean-Claude Junckera. Oczywiście, że to był deal, spłacał polityczny dług, ale mógł Timmermansa brać na smycz, ściągać mu lejce. Teraz kto Timmermansa by ograniczał?

Jasne, że pewnie dostanie nagrodę pocieszenia. Wszak zbyt wielu i zbyt wiele w niego zainwestowano. Ale to nieporównywalne z byciem pierwszym. Kto dziś pamięta nazwisko drugiego człowieka radzieckiego w kosmosie? Więc cóż z tego, że Frans zostanie? Zwłaszcza, że w Brukseli dotąd był niepodważalny układ dżentelmeński, że ten sam komisarz w kolejnej kadencji nie zajmuje się tym samym (sądzę, że i to może zostać złamane).

Dziś Timmermans jawi się jak zły sen, nocna mara, którą siły jasności musiały rozproszyć. Ale "przecież nie tak miało być". Raptem tydzień temu to było realne. Ba – przesądzone. Jak zły szeląg powracał przez te trzy długie, prawie bezsenne brukselskie letnie noce, gdy się rzecz ważyła... i przeważyła.

Ale pamiętajmy – wczoraj to była rzeczywistość. Ba, więcej. Ten plan był budowany konsekwentnie, przez lata, czego nadwiślańskim symbolem jest tytuł "człowieka roku Gazety Wyborczej" dla Fransa Timmermansa i jego uczestnictwo w kampanii "Wiosny", której agenda progresywnej rewolucji kulturalnej zdominowała myślenie całej opozycji. Niektórzy wciąż ten sen śnią. Super Express "dzień po" jakby nigdy nic drukuje felieton Leszka Millera (za sprawą "chadeckiej" PO dziś młodego europosła, który młodość sterał budując komunizm nad Wisłą). W tytule, znamiennie, posługuje się tylko jednym, jedynym słowem, bo najwyraźniej ono wystarczy za wszystko: "Timmermans".

M&M, czyli Osaka gang

Osaka gang – mówili premierzy podczas szczytu, którego reżyserii nie powstydziłby się Alfred Hitchcock ("najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie tylko rośnie).

Osaka. A więc: poza terytorium UE, poza mechanizmami prawnymi zawartymi w traktatach, bez oglądania się na wynik demokratycznych wyborów do europarlamentu i poza związanymi zeń zobowiązaniami europejskiej propagandy – jakąż to prawdę mówi nam o dotychczasowym "House of cards UE"!

To w Japonii podczas szczytu wielkich "grupa trzymająca władzę" uzgodniła roszadę "spitzenkandidaten". Ot, tak po prostu. Widocznie "progresiści" od "konserwatystów" niczym ważnym od siebie się nie różnili. A zeszłoniedzielny brukselski szczyt najwyraźniej planowany był jako uroczyste zatwierdzenie ustaleń, by "spokesmen Tusk" (tak naszego byłego szefa rządu określił wpływowy portal Politico) mógł ogłosić sukces. Wszak Europa ogłasza go zawsze. Jak zgrabnie podsumowała to karykatura bodaj z francuskiej prasy – Macron wykrajał Merkel połowę tortu, sobie połowę z pozostałej połowy, a ostatnie ćwierć pańskim gestem oddawał pozostałym, której polecał "podzielić się". Tyle, że ich nawet nie było na obrazku.

Jak się dowiedziałem, jeden z premierów "starej Europy" podczas szczytu ze zdziwieniem przyznał, że choć był na spotkaniu liderów największych gospodarek świata (G20), to nic M&M z nim nie uzgadniali. Najwyraźniej Merkel i Macron czuli, że jak zawsze nie muszą nic proponować.

Trzy dni Morawieckiego

Tym razem nie było jak zawsze. Te trzy noce i dnie pokazały, że Unia to coś więcej niż M&M – Merkel i Macron. Że liderów jest więcej. Że jednym z nich jest Morawiecki. Że jej powiększenie przed piętnastu laty (!) właśnie przekłada się na zmianę jej geografii politycznej. Podkreślmy – wreszcie się przekłada. I wreszcie, że kluczowe decyzje mają podejmować przywódcy europejskich narodów, a nie jacyś nawet bardzo wysocy i dobrze płatni, ale tylko... urzędnicy. I oczywiście kiedyś Mateusz Morawiecki przestanie być premierem Polaków, ale to osiągniecie zostanie.

Macron – choć nie miał takich uprawnień, zawetował kandydaturę Webera (spitzenkandidaten partii, która w wyborach do PE uzyskała najlepszy wynik). I Merkel to uznała przed szczytem. Podczas szczytu zrobił to Morawiecki & co. I Merkel to uznała podczas szczytu. (A teraz prześledźcie sobie państwo jak przedstawia się to w mediach nad Sekwaną, a jak nad Wisłą).

Siła Wyszehradu

Dlatego uświadommy sobie bilans tego szczytu – naznaczającego wszystko co najważniejsze na najbliższe lata Unii. Co oznacza, że decyzję o kandydaturze Niemki podjęto w Europie, a nie w Osace.

1. Podjęta została przez wszystkich przywódców państw, a nie tylko przez "emenemsy" (M&M).

2. Tak jak to kompromis – zawsze nie najlepszy, ale to kompromis wszystkich państw. Jak to ujęła Merkel – przegłosowanie 40 proc. państw UE to byłaby przemoc (czyżby lekcja Brexitu coś UE nauczyła?).

3. Decyzję podjęli przywódcy państw narodowych, a nie jakieś paneuropejskie frakcje i ciała nawet tak zacne jak Parlament. A więc to nadal Europa państw (jak w traktach, nie zaś federacja taka jak USA, gdzie są senaty stanowe itp., ale kluczowy międzynarodowo jest wybór prezydenta).

4. Program Timmermansa nie uzyskał poparcia. Wręcz odwrotnie – inni politycy zobaczyli, że nie da się na nim zbudować kariery, która pozwala choćby zapisać to w przypisie szóstego tomu podręcznika do dziejów Unii Europejskiej. Holender już witał się z gąską, a pozostało mu pyrrusowe zwycięstwo.

5. Jedność, skuteczność i atrakcyjność – to pokazała Grupa Wyszehradzka (pomimo, że różni się barwami politycznymi – czyli wymiar strategiczny był dla np. Słowaków ważniejszy niż doraźne partyjne korzyści – to najlepszy możliwy prognostyk na przyszłość). Grupa przyciągnęła pars pro toto Włochy – wszak państwo założycielskie UE, a emenemsy nie mogąc jej złamać musieli się z nią ułożyć. Tą lekcję zapamiętają, będą musieli wkalkulowywać (np. przy budżecie).

To ostatnie jest najważniejsze i nie rozumiem, dlaczego Morawiecki swoją nową, być może nawet ważniejszą "piątką", się nie chwali. Przesadna skromność w polityce to błąd. Zwłaszcza w międzynarodowej.

To nie jest tak, że zwycięstwo jest zupełne. Zemsta na prof. Krasnodębskim pokazuje frustracje i... bezsilność tamtej strony. Jeśli w tak nieważnej, bo tylko tytularnej funkcji, ktoś ucieka się do łamania reguły, że każda frakcja ma jednego z czternastu wiceprzewodniczących, to determinacja do kopania po kostkach musi być ogromna.

Wciąż jest prawdopodobne, że zblatowana liberalno-socjalistyczno-centrowa większość w Parlamencie Europejskim utrąci nawet Niemkę. Ale utrąci wówczas kandydata wszystkich państw Unii, a nie tylko Morawieckiego. I nie wybierze własnego (jak w wypadku swojego przewodniczącego). Wówczas znów M&M będzie musiało ułożyć się z naszym M. Dlatego wydaje mi się wątpliwe, by chciano aż tak jednoznacznie obnażyć słabość Unii.

Moc objawili Polska i Węgry w osobach: Mateusza Orbana lub Victora Morawieckiego. Wielu w "starej Europie" te postaci będą się mieszać, sklejać, łamać języki na ich wymowie. Ale trzeba się ich będzie uczyć, bo oni już "umieją w Europe".

Antoni Trzmiel jest szefem portalu DoRzeczy.pl i dziennikarzem Telewizji Polskiej. Współpracuje też z Polskim Radiem. Jego poglądy są wyłącznie jego winą i nie muszą być tożsame ze stanowiskiem którejkolwiek z redakcji.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także